Xar i Nadziejka

Na dąb i jemiołę, i wszystko, co słodkie, soczyste i trujące – to naprawdę fajna książka. Bawiłam się przy tej lekturze świetnie. Zaczęłam ją czytać Piotrkowi (ciągle celebrujemy nasze wspólne wieczorne czytanie), ale Młodszy w końcu nie wytrzymał i doczytał ją samodzielnie do końca. Co wcale nie znaczyło, że zrezygnował ze wspólnego czytania – po prostu spokojnie słuchał, wiedząc, co będzie dalej. Czasami tylko nie mógł wytrzymać napięcia i spojlerował: mamo, teraz się przygotuj, teraz będzie zabawnie! 

Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje, Jak upolować wiedźmę?

Cressida Cowell, której serię „Jak upolować smoka” Piotrek bardzo lubi, wkroczyła do świata magii. Historia dzieje się bardzo dawno temu, we wczesnym średniowieczu (choć nie upierałabym się przy datowaniu), gdy jeszcze istniała magia. W lasach żyli Czarodzieje, z którymi walczyli Wojownicy — okuci w żelazo ludzie najbardziej na świecie bali się czarów i magicznych istot i robili wszystko, by ich pokonać. Ten antagonizm leży u podstaw intrygi w tomie „Jak upolować wiedźmę” – to pierwszy tom serii „Wojownicy i Czarodzieje”.  

Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje, Jak upolować wiedźmę?

W książce mamy dwoje bohaterów. Szczerze mówiąc, dość nieudanych, jak na bohaterów. Są bardzo zwyczajni, antybohaterscy i dość pechowi. Xar jest synem najważniejszego czarodzieja, ale ciągle jeszcze nie objawiły się jego magiczne zdolności. A bycie niemagiczną istotą wśród czarodziejów to naprawdę niefajna sprawa. Xar nadrabia więc przechwałkami (trzeba przyznać, gadkę ma świetną) i wymyśla psoty, czasami pochodzące pod chuligańskie wybryki. Nadziejka jest najmłodszą córką królowej Sykoraks, najdzielniejszej wojowniczki i najpotężniejszej królowej wojowników. Córką – rozczarowaniem, bo w przeciwieństwie do swoich sióstr w ogóle nie jest wojownicza. Jest roztrzepana, wiecznie rozczochrana, zapominalska. Ta niedobrana para pewnego dnia spotyka się w lesie i okazuje się, że wbrew pozorom dużo ich łączy, choć początki znajomości nie są najlepsze. 

Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje, Jak upolować wiedźmę  

Cressida Cowell napisała cudowną, pełną przygód, a przy okazji naprawdę mądrą opowieść, którą czyta się z ogromną przyjemnością. Po lekturze ma się ochotę na więcej – wcale nie dlatego, że akcja pędzi jak szalona, tylko dlatego, że historia jest przemyślana i dopracowana. Xar i Nadziejka odkrywają ukryte oblicze swojego świata, muszą zmierzyć się z prawdziwymi niebezpieczeństwami i przy okazji dowiadują się, co oznacza przyjaźń. Sporo jest tutaj o relacjach rodziców i dzieci – przy okazji i mimochodem. Dużo o odmienności, inności i poszukiwaniu własnej drogi – bez patosu, moralizatorstwa i przy okazji. To cudownie lekka w lekturze książka, o której długo się potem myśli. No i wspaniała galeria postaci drugoplanowych. Przezabawny Biadolin, zastępca osobistego gwardzisty księżniczki, uroczy Piskutek, niedorosły chochlik Xara (i chyba ulubiona postać Piotrka), mądry kruk Kaliburn czy filozofujący olbrzym Miażdżyciel. Cressida Cowell zaludniła świat książki mnóstwem przezabawnych i charakterystycznych postaci, które budzą sympatię. Naprawdę nie mogę się doczekać kolejnych części – mam nadzieję, że Wydawnictwo Znak już je szykuje. Bo przecież każde światło ma swój mrok, a Xar i Nadziejka niechcący wyzwolili pradawne zło.

 Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje, Jak upolować wiedźmę

Posprzeczaliśmy się z Piotrkiem o szatę graficzną tej książki. Jemu podoba się okładka i chciałby, żeby ilustracje były utrzymane w podobnym klimacie, a bardzo nie podobały mu się ilustracje. Mnie ilustracje, typowe dla Cressidy Cowell, bardzo się podobały, za to okładka niekoniecznie – zdecydowanie wolałabym wersję bardziej spójną pod względem graficznym. Do książki jednak naprawdę warto zajrzeć.

Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje. Jak upolować wiedźmę, il. Cressida Cowell, tł. Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Znak 2020     

 

 

 

 

 

Tippi i ja

Zaczęłam czytać tę książkę i już po kilku stronach poczułam, że nie chcę, by ktokolwiek mi przeszkodził. Czytałam zachłannie, mając nadzieję, że świat o mnie zapomni. Trudno było się od tej lektury oderwać, bardzo chciałam dowiedzieć się „co było dalej”, a jednocześnie wstrzymywałam tempo, by w pełni docenić sposób, w jaki powieść została napisana. Świetna książka właściwie dla wszystkich.

Okładka "Tippi i ja" Sarah Crossan

„Tippi i ja” Sarah Crossan to opowieść o miłości, przyjaźni, rodzinie, odmienności… Można by wymieniać w nieskończoność. Jej bohaterkami są Tippi i Grace. Ich historia zaczyna się w chwili, gdy po raz pierwszy w życiu szykują się do pójścia do szkoły — miasto przestało im finansować indywidualne nauczanie, a w zamian opłaciło czesne w prywatnym liceum. To chwila pełna lęku i niepewności — Tippi i Grace to siostry syjamskie, zrośnięte na poziomie bioder.

Historia sióstr została nakreślona na tle rodziny — bardzo zwyczajnej, mierzącej się z mnóstwem problemów. Ich ojciec stracił pracę i topi frustrację w alkoholu, mama stara się wszystko ogarnąć, młodsza siostra szuka przepisu na siebie, bo przestaje być zauważana, gdy na orbicie pojawiają się bliźniaczki. To zwyczajna rodzina i w pewien sposób zwyczajne dziewczynki, definiowane przez to, na co nie mają wpływu.

Sarah Crossan potrafi pisać i unikać mielizn, więc w ani jednym momencie opowieść nie ociera się o sentymentalizm. To nie jest ckliwy wyciskacz łez, ale bardzo przenikliwa diagnoza normalności i odmienności, stawiająca wiele uniwersalnych pytań. Tippi i Grace są podobne do innych nastolatków, tyle że przeszkód na ich drodze jest o wiele więcej. Chcą spróbować życia, doświadczać, spotykać ludzi, ale muszą być silniejsze i odważniejsze od innych dzieci. Muszą zmierzyć się z ludzką ciekawością, z lękiem, czasami z obrzydzeniem. Każda z nich jest inna, miewają odmienne pomysły, nastroje, potrzeby, na różne sposoby szukają samotności i prywatności. To niełatwe, gdy bliźniaczka jest zawsze obok. Jak jednak w pewnej chwili mówi Grace, w świecie jest mnóstwo gorszych rzeczy od bycia jedną z sióstr syjamskich.

Książka jest napisana białym wierszem i doskonale przetłumaczona przez Małgorzatę Glasenapp. Za przekład została nominowana do plebiscytu Lokomotywa. W tej powieści każde słowo ma znaczenie, a tłumaczka poradziła sobie z tym zadaniem znakomicie. To między innymi dlatego, tak trudno się od tej książki oderwać i tak bardzo ma się ochotę smakować każde zdanie.

Sarah Crossan, Tippi i ja, tł. Małgorzata Glasenapp, Wydawnictwo Dwie Siostry 2019

Chłopiec znikąd

Mam problem z definicją nowości. Książki wydane w zeszłym roku są dla mnie równie „nowe”, jak te wydane przed miesiącem — ciągle pamiętam, kiedy je kupiłam (to było przecież przed chwilą), choć często nie miałam czasu, by już do nich zajrzeć, nie mówiąc już o napisaniu posta. Takich typowych nowości to właściwie na tym blogu nie znajdziecie — a raczej pojawiają się stosunkowo rzadko. Dzisiaj będzie więc o książce, która ukazała się w zeszłym roku. I jest fantastyczna. Pewnie o niej słyszeliście, bo zdobyła kilka nagród, m.in. wygrała plebiscyt blogerów Lokomotywa w kategorii Fabuła. Przeczytałam tę powieść dwa tygodnie temu i potrzebowałam chwili, aby ją przemyśleć i przetrawić.

Katherine Marsh, Chłopiec znikąd

Katherine Marsh w „Chłopcu znikąd” (Wydawnictwo Widnokrąg) poruszyła temat gorący i trudny — to książka o uchodźcach. Na dodatek autorka wplątała w fabułę wątek żydowski, przeprowadzając swego rodzaju paralelę między losem Żydów w czasie wojny a losem współczesnych uchodźców z Syrii. Zamierzenie naprawdę karkołomne, które mogło się zakończyć spektakularną klapą, ale Katherine Marsh poradziła sobie z tym tematem rewelacyjnie — historię czyta się z zapartym tchem, a potem długo nie można przestać o niej myśleć.

Opowieść ma dwóch głównych bohaterów. Jednym z nich jest trzynastoletni Max. Właśnie zamieszkał w Brukseli, do której musiał wbrew sobie przenieść się ze Stanów Zjednoczonych, bo jego tato dostał tutaj pracę. Rodzice postanawiają wysłać go do francuskojęzycznej szkoły, żeby szybko nauczył się języka — niezłe wyzwanie dla chłopca, który zna po francuski jedynie kilka słów. Drugim bohaterem jest Ahmed, czternastoletni uchodźca z Syrii, z Aleppo — chyba nie ma dorosłego, który nie kojarzy tego miasta. Losy chłopców w przedziwny sposób się krzyżują, zmieniając ich obu. W tle historii przyjaźni autorka umieściła opowieść o bohaterskim Belgu, który w czasie wojny pomagał żydowskiemu chłopcu. To jego historia sprawia, że Maks zaczyna pomagać Ahmedowi. Powoli między chłopcami rodzi się przyjaźń — okazuje się, że dzięki komuś innemu możemy powoli odkryć siebie i obiektywniej ocenić swoją sytuację.

Autorka nie prezentuje nam jednak cukierkowej rzeczywistości. To nie jest książka tylko o przyjaźni i dojrzewaniu. Jej akcja dzieje się w momencie, gdy w Paryżu i Brukseli dochodzi do zamachów terrorystycznych. Świat ogarnia panika i lęk. W powieści Katherine Marsh znajdziemy przekrój typowych reakcji dorosłych: poczucie zagrożenia, lęk, niechęć do obcych, nieumiejętność wczucia się w los innych czy przełożenia na nich doświadczeń własnych przodków. Dzieci muszą radzić sobie z tym, co słyszą i widzą, z opiniami dorosłych, z własnym strachem i brakiem akceptacji otoczenia. Inność bywa różna i każdy może jej doświadczyć — Max jest inny, bo nie mówi po francusku i przyjechał ze Stanów, jego koleżanka, rodowita Belgijka, jest inna, bo nosi na głowie chustę. Poczucie inności może budzić różne reakcje, od wycofania się po agresję.

Umieszczenie akcji właśnie w takim momencie historii usprawiedliwia według mnie sposób działania głównych bohaterów, którzy starając się pomóc Ahmedowi, łamią prawo. O ile zwykle mnie to razi i burzy, to w tej powieści rozumiem takie zachowanie dzieci. Jest ono efektem zafascynowania wojenną historią oraz przekonania, że dorośli — zarówno ci bliscy, jak i ci będący przedstawicielami państwa — nie będą chcieli pomóc. To chęć jest tutaj istotna — nie możliwość działania, tylko chęć pomocy komuś, kto jej potrzebuje, ale wygląda inaczej i budzi nasz lęk. Dorośli w tej książce chętnie powtarzają obiegowe opinie, łatwo im wydawać sądy i trudno ich skłonić do zmiany zdania lub nawet przyznania, że może być inaczej niż uważają. Bardzo są w tym prawdziwi.

Przeczytajcie „Chłopca znikąd”. Zmusza do myślenia, skłania do zastanowienia się nad własnymi poglądami, zachęca do rozmowy i rozejrzenia się wokoło. To bardzo dobra współczesna książka, która mówi o tym, co dzieje się wokół nas tu i teraz. Rzeczywistość niektórych ludzi dzisiaj nie różni za bardzo od tego, co działo się kilkadziesiąt lat temu. Wojna cały czas gdzieś trwa, a ta powieść stawia trudne pytania, na które niełatwo uczciwie odpowiedzieć, choć warto je zadawać.

Katherine Marsh, Chłopiec znikąd, tł. Anna Klingofer-Szostakowska, Sara Manasterska, Wydawnictw Widnokrąg 2019

La Belle Sauvage — czyli powrót do świata Lyry

Nigdy nie napisałam na blogu o „Mrocznych materiach” Philipa Pullmana. Kiedy czytałam tę trylogię, chłopcy byli za mali na jej lekturę. Potem przeczytałam ją jeszcze raz razem ze Starszym i uderzyło mnie, jak dziwnie nierówna jest ta seria, meandrująca od wciągającej przygodówki dla młodzieży w pierwszym tomie po coś w rodzaju traktatu filozoficznego i kłótni z religią czy kościołem w trzecim — bardzo to było niespójne. Wykreowany przez Pullmana świat, równoległy do naszego, tak podobny, a jednocześnie odmienny, ma w sobie moc przyciągania, dlatego chętnie sięgnęłam po „La Belle Sauvage”, kolejną książkę z uniwersum Lyry,

Philip Pullman, La Belle Sauvage

Akcja „La Belle Sauvage” dzieje się w roku narodzenia Lyry. Bohaterem powieści jest jedenastoletni Malcolm Polstead, syn właściciela oberży nad Tamizą. Malcolm jest właściwie ideałem — miły, odpowiedzialny, inteligentny, sprytny, sprawny. Oczywiście czasami psoci, ale nie za bardzo. Budzi sympatię, ale jest mało wiarygodny. Czytelnik zapomina, że ma do czynienia z dzieckiem, bo chłopiec nie zachowuje się jak dziecko — nawet jeśli przyjmiemy inne niż 20-wieczne standardy. Na dodatek Malcolm budzi zaufanie i wszyscy łatwo zdradzają mu największe i najbardziej tajne sekrety — może po prostu wydaje się mało groźny, bo jest miły i sympatyczny, ale mi coś tutaj jednak nie grało.

W Anglii trwa walka o władzę, choć właściwie wydaje się, że wygrało ją Magisterium, coś w rodzaju zbrojnej ręki i służb specjalnych kościoła. Pullman w tej części kontynuuje swoją walkę z kościołem i religią jako przejawem wszelkiego zła, choć jednocześnie pojawiają się tutaj dobre i opiekuńcze siostry zakonne. Magisterium jest jednak groźne i niebezpieczne, a sięga po broń i propagandę rodem z komunizmu. Ponieważ urodziłam się w słusznie minionej epoce, razi mnie przerobienie opowieści o Pawliku Morozowie na opowieść o świętym. Magisterium nie działa finezyjnie, lecz sięga po metody komunistyczne, by rozbijać rodziny i więzi społeczne. Pullman sięga jednak po te same mechanizmy i metody, by pokazać manipulacje kościoła. Strasznie to prymitywne i łopatologiczne. Trudno mi także zrozumieć, jakim cudem tak wszechwładną i silną organizację może pokonać jedenastolatek.

Większość akcji to opowieść o ucieczce Malcolma, który z pomocą koleżanki ratuje małą Lyrę (swoją drogą naprawdę trudno mi wyobrazić sobie jedenastolatka, który od pierwszego wejrzenia zapałał ojcowską miłością do niemowlęcia). Chłopiec mierzy się z mnóstwem niebezpieczeństw. Czego tu nie ma: powódź stulecia, deszcz i głód rywalizują ze ścigającym dzieci wynaturzonym naukowcem, zagrożeniem ze strony Magisterium (oraz świeckiej tajnej organizacji, która wspiera chłopca, ale nie zawaha się wstawić go na niebezpieczeństwo, aby zrealizować swoje cele) i koniecznością stawienia czoła potworom zrodzonym z magii. W końcu nie wiadomo, co dzieje się naprawdę, a co jest efektem majaczeń. W czasie lektury miałam poczucie niespójności między światem „La Belle Sauvage”, a światem „Mrocznych materii”, który był inny niż nasz, ale raczej bliżej mu było do steampunku niż fantasy. W książce dzieje się mnóstwo, akcja jest wartka, czyta się tę historię szybko, tylko w głębi głowy cały natrętnie brzmiało pytanie „po co to wszystko?”. Cała powieść ma nam pokazać, jak ważna jest Lyra — taki rozbudowany na ponad 400 stron wstęp do „Mrocznych materii”, bo — jak wyczytałam w opisie drugiego tomu — kolejna część „Księgi Prochu” dzieje się po wydarzeniach opisanych w trylogii.

Kilka słów o tłumaczeniu. Jestem przyzwyczajona do wyborów poprzedniej tłumaczki trylogii, Ewy Wojtczak. „La Belle Sauvage” tłumaczył Wojciech Szypuła. Mam pełną świadomość, że każdy tłumacz ma prawo do swoich wyborów, ale podczas czytania raziło mnie tłumaczenie „dust” jako „proch”. To słowo zbyt mocno kojarzy mi się ze śmiercią (prochem jesteś i w proch się obrócisz) oraz z prochem armatnim i nie pasuje mi jako określenia czegoś, co wypełnia wszechświat. Wolę „pył”, tak jak było w poprzednim wydaniu. Trochę mi też szkoda pancernych niedźwiedzi.

Wydawnictwo zdecydowało się zastosować dość nietypową czcionkę, czego efektem są dziwne połączenia między literami „c” i „t” oraz „s” i „t”. Przypominają trochę czcionkę gotycką, ale początkowo takie zrosty utrudniają lekturę, bo w języku polskim istnieją także czcionki „ć” i „ś”, do których łudząco upodobniają się „c” i „s” w niektórych miejscach powieści.

La Belle Sauvage - problem z czcionką

La Belle Sauvage - problem z czcionką

Mylące są także trzy kropki na okładce — w pierwszej chwili zdawało mi się, że kupiłam tom trzeci, a nie pierwszy.

Czy warto sięgnąć po tę książkę? Warto, jeśli polubiliście „Mroczne materie” i macie ochotę na wizytę w świecie ludzi i dajmonów. Trudno jednak określić, dla kogo jest ta lektura. Wartka akcja, młody bohater i mnóstwo przygód sugerują, że dla młodzieży, ale łopatologiczna propaganda sprawiają, że nadaje się dla bardziej wyrobionego czytelnika. I żeby było jasne: nie mam nic przeciwko krytyce kościoła i dyskusji z religią, ale nie przekonuje mnie sposób, w jaki robi to Pullman.

 

Philip Pullman, La Belle Sauvage, tł. Wojciech Szypuła, MAG 2020

 

 

Sto godzin nocy

Powoli wracam do blogowania, a przy okazji nadrabiam braki i podczytuję ciekawe książki dla dzieci. „Sto godzin nocy” pochłonęłam jednym tchem. Książka Anny Woltz wydana przez Wydawnictwo Dwie Siostry była nominowana w plebiscycie blogerów Lokomotywa i choć nie wygrała, to gorąco zachęcam, żeby do niej zajrzeć. Naprawdę warto, bo to literatura najwyższej próby (zresztą tak jak inne książki nominowane w tym plebiscycie). Pozostaje w pamięci długo po zamknięciu okładki.

Anna Woltz, Sto godzin nocy

Czternastoletnia Emilia December de Wit postanawia uciec z domu. Ma powody, bo jej ojciec zrobił coś, co niesamowicie skomplikowało jej życie. Ucieka najdalej, jak się da — leci z Holandii do wymarzonego Nowego Jorku, myląc ślady i tworząc fałszywe tropy, by utrudnić rodzicom poszukiwania. Pełne powody jej ucieczki poznajemy stopniowo, w trakcie lektury, gdy ona sama mierzy się z tym, co się stało, pozwala sobie na zastanowienie i refleksję, na odrobinę chłodniejsze spojrzenie na wydarzenia.

Ucieczka nie jest tak łatwa, jak Emilia sobie wyobrażała. Co prawda udaje jej się dotrzeć do Nowego Jorku, ale mieszkanie, które wynajęła przez sieć, nie istnieje. Dziewczyna padła ofiarą internetowych oszustów. Cały misternie przygotowany plan pobytu w cudownym mieście rozpada się na kawałki, a na dodatek do Nowego Jorku zbliża się huragan Sandy. Emilia musi szybko znaleźć jakieś schronienie —  pomagają jej trzy osoby, równie niedorosłe i podobnie poranione jak ona. Grupka młodych ludzi odcięta od normalności, ze świadomością zagrożenia spędza ze sobą kilka dni — a w takiej sytuacji każda godzina i chwila nabierają dodatkowego znaczenia. Dla każdego z młodych ludzi będzie to czas zmiany.

To książka o odkrywaniu siebie, przyjaźni, walce z upiorami. Dorosłym może uświadomić, że dzieci i młodzież mieszą się z własnymi strachami, które wcale nie są błahe. Jako rodzic na nowo uświadomiłam sobie podczas tej lektury, jak mocno my dorośli wpływamy na nasze dzieci i jak łatwo możemy „popsuć” im życie, szczególnie teraz w dobie internetu i hasztagów. To dość przerażająca świadomość, ale warto ją mieć. Autorka zresztą bardzo ciekawie pokazała relacje rodzic – dziecko. Dla nastolatków pewnie ważniejsza będzie historia odkrywania siebie i zdobywania przez Emilii umiejętności mówienia własnym głosem, odwagi do pokazania siebie. „Sto godzin nocy” przemówi do czytelnika w różnym wieku.

W powieści widać także niesamowitą fascynację autorki Nowym Jorkiem i Ameryką — miejscem, gdzie wszystko może się zdarzyć i gdzie da się oddychać, w przeciwieństwie do bagnistej i małej Holandii. Chwilami bawiła mnie ta perspektywa, ale pamiętajmy, że narratorką powieści jest czternastolatka.

Książka jest rewelacyjnie przetłumaczona przez Jadwigę Jędryas. Świętnie się ją czyta, to polszczyzna najwyższej próby. Zajrzyjcie do „Stu godzin nocy” i podrzućcie ją swoim nastolatkom.

 

Anna Woltz, Sto godzin nocy, tł. Jadwiga Jędryas, Dwie Siostry 2019

 

 

 

Pate i kapitanka Hahab

Mamy nowego Pate! Nawet zdążyliśmy się o niego z Piotrkiem posprzeczać. Mój syn przeczytał obie książki właściwie na raz. Połknął je błyskawicznie, a przy tym śmiał się w głos i przychodził mi czytać, co smakowitsze fragmenty — na przykład o tym, jak Pate jechał nad morze. Albo rozmowę z wujaszkiem przebranym za Torturo… to znaczy Totoro, albo scenę przełażenia czy przeskakiwania przez mur (szerze mówiąc, brakuje mi dobrego określenia na to, co tam się działo).

Piotrkowi obie książki podobały się bardzo. Pate jest w nich po prostu Patem — przedziwnie zakręconym chłopcem, kompletnie niedostosowanym do rzeczywistości, co w niczym mu jednak nie przeszkadza. To rzeczywistość musi się dostosować do Patego.

Timo Parvela, Pate łowi ryby, Pate szuka skarbów

Timo Parvela, Pate łowi ryby, Pate szuka skarbów

Książki są krótkie, mają około 100 stron, akcja jest wartka, dużo się dzieje. To bardzo dobra lektura dla dzieci, które samodzielnie czytają, ale potrzebują książek z większymi literami. Przygody Pate na pewno zachęcą do czytania i chłopców, i dziewczyny. Trudno się przy nich nie śmiać, a przynajmniej nie uśmiechnąć.

Timo Parvela, Pate łowi ryby

W „Pate łowi ryby” Pate jedzie z tatą na ryby nad Morze Północne. To bardzo, bardzo daleko. Jeżdżą tam tylko ludzie, których interesuje wędkowanie, kaczkowanie, jagodowanie i inne tego typu atrakcje wieku zdecydowanie średniego (przynajmniej tak to wygląda w oczach dzieci). W czasie wyprawy tatusiów i dzieci Pate poznaje Ninę, która okazuje się całkiem fajna mimo początkowych nieporozumień. Tatusiowie łapią ryby i polują na tajemnicę. Wydaje im się, że dzieci niczego nie widzą, choć oczywiście jest inaczej. Znajdziecie tutaj bardzo zimne morze, przeurocze scenki łowienia ryb (i opowiadania o nich) oraz groźną kapitankę Hahab. Piratka jest bardzo groźna — i niestety interesuje ją ta sama tajemnica.

W „Pate szuka skarbów” razem z chłopcem wyruszamy do Japonii. Timo Parvela bawi się skojarzeniami, nawiązuje do filmów i popularnych japońskich motywów. Pokazuje nam Japonię oczami turystów z głowami pełnymi wyobrażeń o supernowoczesnym kraju, w którym wszyscy chodzą w szlafrokach, a na głowie mają koszyki. Poszukiwania skarbu, które w tajemnicy przed wszystkimi prowadzi uroczy nieudacznik Stuś, sprawiają, że drogi Patego po raz kolejny krzyżują się ze szlakami złowrogiej kapitanki Hahab.

Timo Parvela, Pate szuka skarbów

Timo Parvela tak jak w poprzednich książkach zderza wyobrażenia i spostrzeżenia dziecka z opiniami dorosłych, wykorzystuje humor sytuacyjny i wartko prowadzi akcję. Dodatek potworów i tajemnic dla Piotrka był atrakcją i jak zwykle bardzo uważnie oglądał żartobliwe ilustracje Pasiego Pitkänena. Książki są świetnie przełożone przez Iwonę Kiuru — język jest barwny, pełen żartów i zabawnych sformułowań.

A teraz o różnicy spojrzeń. Piotrkowi podobała się kapitanka Hahab, magia i potwory. A mi było trochę smutno. Przygody Patego w „zwyczajnej” rzeczywistości były niesamowicie fantastyczne i zabawne, bo Timo Parvela ma oko do absurdu i umiejętnie podstawia naszemu światu krzywe zwierciadło. Ja wolałam „zwykłe” przygody Patego, bez elementów magii i fantasy, bo nieprawdopodobne pomysły chłopca były, moim zdaniem, wystarczająco szalone i dziwne. Piotrek się ze mną nie zgadza i uważa, że krakeny i magia są super, a magiczne miecze to już w ogóle. Nawet jeśli mają posłużyć do skonstruowania najbardziej ekologicznego auta na świecie — sami przeczytajcie, czym wujaszek Stuś postanowił je napędzać.

Timo Parvela, Pate szuka skarbów

Zajrzyjcie do przygód Patego — to doskonałe lekarstwo na nudę i zachęta do zabawy. Obawiałabym się jedynie o stan waszych ogródków — poszukiwanie skarbów może być zaraźliwe.

Timo Parvela, Pate łowi ryby, il. Pasi Pitkänen, tł. Iwona Kiuru, Widnokrąg 2020

Timo Parvela, Pate szuka skarbów, il. Pasi Pitkänen, tł. Iwona Kiuru, Widnokrąg 2020

Charlie i cała reszta

Wiecie co? Pandemia pandemią, ale przecież książki pomagają ją przeżyć. Szczególnie mocno pomagają te, które kochamy. Czasami nasze książkowe miłości się różnią, ale Roalda Dahla kochamy oboje, i ja, i Piotrek. Zresztą kiedyś już się chyba do tego przyznałam. Miłość wybuchła nagle, gdy przeczytaliśmy „Matyldę”, a dzięki lekturze „Czarownic/Wiedźm” (książka w Polsce jest dostępna pod dwoma tytułami) wzniosła się na nowe poziomy. Roald Dahl to jeden z ulubionych pisarzy mojego syna. To jego książki kompletuje na półce, i między innymi po nie sięga, gdy mu źle. Piotrek bardzo się cieszył, gdy odkrył „Charliego i fabrykę czekolady” na liście lektur….

Roald Dahl, kilka książek

Siedzenie w domu mimo wszystko sprzyja czytaniu, więc Piotrek pochłania kolejne książki. Lektura Dahla zdecydowanie poprawia mu humor i pozwala oderwać się od smutnych myśli (wiecie, wirusy i inne takie). Mnie trudno się ostatnio zmobilizować do lektury, więc „Państwa Buraków” i „Billy’ego i Miniputki” poznałam więc w autorskiej interpretacji Piotrusia — i nie mam ochoty na żadna inną. Mój syn był tak zafascynowany tymi książkami, że sam zaproponował, że mi je przeczyta – a to naprawdę coś. Roald Dahl miał niesamowitą umiejętność wplatania baśni w codzienność, a to cecha, którą mój syn-fantasta niesamowicie ceni. Baśń albo bajka zdają się czekać na rogu ulicy lub w kącie pokoju — wystarczy tylko dać się do niej zaprosić (i czasami trochę połobuzować).
Roald Dahl, Państwo Burakowie i inne historie

„Państwo Burakowie” i „Billy i Miniputki” to bardzo różne książki. „Państwa Buraków” Piotrek zachwalał jako bardzo ciekawą książkę, ale taką trochę obrzydliwą. A nawet bardzo. Bohaterowie opowiadania, pan i pani Burakowie są brzydcy na zewnątrz i brzydcy wewnętrznie. Zresztą Roald Dahl bardzo jasno wykłada, że obie brzydoty są ze sobą powiązane i że brzydota wewnętrzna bardzo wpływa na urodę. Państwa Buraków nie da się polubić tak są paskudni. Zresztą oni wcale sympatii nie pragną, bo nie lubią nikogo i niczego, a najwięcej frajdy daje im dokuczenie innym, np. przemiłej rodzinie małp uwięzionej w klatce na podwórku. Dużo w tej historii niesamowitych zwrotów akcji, ale na szczęście winni zostają przykładnie ukarani. W książce znajdziecie także historię o wdzięcznym tytule „Uki Fla”. Od razu wolę uprzedzić, że w opowiadaniu nie ucierpiał żaden żółw, za to Piotruś długo się śmiał po zakończeniu lektury historii zakochanego emeryta.

Roald Dahl, Państwo Burakowie i inne historie

„Billy i Miniputki” to historia małego Billy’ego, który wbrew zakazom mamy wymyka się do strasznego lasu. Spotyka tam maleńki ludek — Miniputki — i musi stawić czoła strasznemu niebezpieczeństwu. To sympatyczna historia o pozytywnych skutkach niegrzeczności — jak to u Dahla.

„Charliego i szklaną windę” musiałam przeczytać już sama — wstyd się przyznać, ale poznałam ją dopiero teraz. Piotrek łyknął ją od razu po zakończeniu czytania „Charliego i fabryki czekolady”, tak bardzo spragniony był dalszych losów szalonego pana Wonki i małego Charliego. Kosmiczna przygoda chłopca wciągnęła go bardzo, choć mój syn za Willym Wonką nie przepada, bo to „bardzo niebezpieczny człowiek”. Ja doceniłam przezabawnie przedstawione postacie polityką — choć wolałabym w dzisiejszych czasach mieć o nich lepsze zdanie. Piotrek długo się zastanawiał, czy prezydent na pewno nadawał się na to stanowisko 🙂 Po lekturze obu części „Charliego” na nowo doceniłam także szaloną wyobraźnię Tima Burtona i kreację Johnny’ego Deppa. Piotrkowi szalone przygody Charliego spodobały się bardzo, rysował bitwy ze zgniciołami plaźmiakiami i ciągle bardzo żałuje, że nie będzie kolejnej części — bo przecież „Szklana winda” kończy się w takiej chwili… Nawet zaczął wymyślać, co mogłoby się stać po spotkaniu Willy’ego Wonki i amerykańskiego prezydenta. To nie są historie, które kończą się dobrze dla prezydenta.

Bardzo spodobały nam się także umieszczone na końcu książek informacje o Roaldzie Dahlu. Ciekawostki z jego życia, opinie nauczycieli, zdjęcia jego pracowni. To wszystko sprawiło, że Dahl stał się bliższy i lepiej znany. To barwna postać, która zaświadcza, że pisarze mogą być różni i wcale nie muszą spędzać całego życia za biurkiem. Na Piotrku chyba największe wrażenie zrobiła wiadomość o tym, że Roald Dahl był także szpiegiem.

Absurd i groteskowość historii spisanych przez Dahla zapewniają dzieciom odskocznię od problemów. To zdrowa dawka śmiechu i beztroskiej wesołości, która pozwala zapomnieć o szarym dniu. Dahl koloruje świat i dodaje mu fantazji, nie uciekając przed takimi problemami, jak bieda, brak rodziców czy samotność. Wykreowany przez niego świat jest jednocześnie prawdziwy i fantastyczny — warto się w nim zanurzyć.

 

Roald Dahl, Billi i Miniputki, il. Quentin Blake, tł. K. Szczepańska-Kowalczuk, Znak 2017

Roald Dahl, Państwo Burakowie i inne historie, il. Quentin Blake, tł. K. Szczepańska-Kowalczuk, Znak 2020

Roald Dahl, Charlie i wielka szklana winda, il. Quentin Blake, tł. Magda Heydel, Znak 2020

 

 

Do gwiazd

Dzisiaj o książce — nominowanej w plebiscycie Lokomotywa w kategorii „Od A do Z” — która wywołuje mój niekontrolowanych zachwyt. Mogę oglądać ją bardzo długo, z ogromnym podziwem dla pracy autora, ilustratora, tłumacza i wszystkich osób zaangażowanych w tej projekt. Dzięki tej książce możemy spojrzeć w gwiazdy i podziwiać piękno wszechświata.

„Planetarium. Muzeum Kosmosu” zostało namalowane przez Chrisa Wormella (a raczej powinnam chyba napisać „wyryte”, bo artysta korzysta z drzewo- i linorytu), a napisane przez Ramana Prinję. Tę niesamowicie piękną i przemyślaną książkę wprowadzającą dziecko (dorosłego też) w tajemnice kosmosu wydało Wydawnictwo Dwie Siostry.

Planetarium. Muzeum Kosmosu

Zachwyca mnie w niej wszystko: czcionka, układ tekstu na stronie, kompozycja artykułów, wybór zagadnień. Tekst w każdym rozdziale jest napisany tak, że chce się go czytać. Zresztą sami zobaczcie:

„Wszechświat jest niewyobrażalnie rozległy i zawiera absolutnie wszystko, od maciupkich atomów po olbrzymie galaktyki. Mimo że jest to niewiarygodna ilość materii, wszechświat jest tak ogromny, że w większości całkowicie pusty. Rozmyślanie nad rozmiarem wszechświata to przytłaczające zadanie. Można zacząć od wyobrażenia sobie, gdzie się w nich znajdujemy, za pomocą naszego „kosmicznego adresu”, w którym zamiast numeru domu, ulicy, miasta i państwa znajdują się nazwy coraz większych kosmicznych struktur.”

Tłumacz, Jeremi K. Ochab, wspaniale dobrał słowa. Przy czytaniu nie czuje się, że tekst powstał w obcym języku, informacje są przejrzyste i zrozumiałe. Nie jesteśmy przytłoczeni nadmiarem obcych słów i trudnych terminów. Wychodzimy z tego muzeum z przeświadczeniem, że dowiedzieliśmy się więcej.

Planetarium. Muzeum kosmosu

Tekst jest naprawdę przyjazny – ale nie jest banalny. Planetarium zaprasza do kolejnych sal Muzeum Kosmosu. To przemyślana wędrówka. Zaczyna się w sali historycznej, gdzie czytelnik dowiaduje się, co to jest światło i w jaki sposób ludzie kiedyś oglądali niebo. To, co nad głową, fascynuje nas przecież od wieków. W tej sali możemy porównać dawne i współczesne sposoby obserwacji. A potem, wyposażenie w niezbędną wiedzę, ruszyć dalej.

Planetarium. Muzeum Kosmosu

Wędrówkę po kosmosie zaczniemy w w Układzie Słoneczny, by poznać to, co najbliżej Ziemi, a potem będziemy spoglądać dalej i dalej — popatrzymy na Słońce, na chwilę zerkniemy na gwiazdozbiory, by bliżej przyjrzeć się gwiazdom, galaktykom, aż w końcu całemu wszechświatowi. Przy wyjściu poznamy się bliżej z kuratorami tego wspaniałego muzeum (czyli dowiemy się więcej o autorach) oraz dowiemy się, gdzie możemy znaleźć więcej informacji i ciekawostek. Bardzo się ta wiedza przydaje, gdy po obejrzeniu tej przepięknej książki dziecko pyta, czy możemy teraz popatrzeć na kosmos przez teleskop Hubble’a.

Planetarium. Muzeum Kosmosu
Planetarium. Muzeum Kosmosu

U nas książka leży ciągle pod ręką — przeglądamy, kartkujemy, oglądamy, czytamy. Gorąco polecam odwiedziny w tym muzeum.

 

Chris Wormell (ilustracje), Raman Prinja (tekst), Planetarium. Muzeum Kosmosu, tł. Jeremi K. Ochab, Wydawnictwo Dwie Siostry 2019.

Porozmawiajmy o seksie — z nastolatkami (ale trudne!)

Rozmawiacie z dziećmi o dojrzewaniu i zmianach w ciele? Często nie jest łatwo nam rodzicom odpowiedzieć na pytanie, skąd się biorą dzieci, choć chyba nikt już nie opowiada bajek o kapuście i bocianie? Strefa cielesności, pytania o ciało i fizyczne zbliżenie między kobietą i mężczyzną ciągle jednak wywołuje wstyd. Nie wiemy, jak i kiedy zacząć o tym mówić, żeby dzieci nie przestraszyć. Czasami brakuje nam słów — język podpowiada albo terminy medyczne, albo takie, których raczej dzieci nie chcemy uczyć. Z wiekiem wcale nie jest łatwiej — zresztą jeśli nie rozmawiało się z młodszymi dziećmi, starsze mogą zaskoczyć wiedzą, zdobytą od kolegów i z internetu. O ile w ogóle będą chciały rozmawiać.

Trochę przynudzam, ale chcę pokazać wam książkę, która podpowiada, jak „o tym wszystkim” rozmawiać — i to właśnie z nastolatkami. Każdy z rodziców musi sam we własnym zakresie zastanowić się, czy i kiedy dać tę książkę nastolatkowi (warto przy okazji szczerze zastanowić się, na ile swobodnie dziecko buszuje po sieci i czy na pewno wiemy, co tam zobaczyło — uwierzcie, odkrycia bywają szokujące dla rodziców), ale warto do tej pozycji zajrzeć, podpatrzeć, jak Chusita Fashion Fever o seksie opowiada i być może znaleźć tam coś dla siebie (jeśli nie dla dziecka). Dziewięciolatkowi bym jej jeszcze nie pokazała, ale 13-, 14-latek mógłby być dobrym odbiorcą, o ile wszedł w okres dojrzewania i „te sprawy” zaczęły go interesować.

Chusita Fashion Fever

Znajdziecie tutaj mnóstwo informacji, ale bez oceniania — autorka pisze bardzo obiektywnie, nie moralizuje — po prostu mówi, jak jest. Podstawowe założenie tej książki jest takie: seks jest dobry i fajny, a ludzie uprawiają go w różny sposób. Często wiąże się z zakochaniem i miłością, ale nie wszyscy tak do niego podchodzą. Niektórzy czekają z tym do ślubu, inni kochają się wyłącznie wtedy, gdy są zakochani, jeszcze inni traktują go jak zabawę. Według autorki — każda z tych postaw jest ok pod warunkiem, że nie zmusza nikogo do przekraczania własnych granic, że wynika z autentycznej potrzeby i wiąże się z szacunkiem dla samego siebie i partnera/partnerki.

Chusita Fashion Fever, To nie jest książka o seksie

„To nie jest książka o seksie” (Wydawnictw RM), wbrew tytułowi, jest bardzo o seksie, choć nie tylko. Wasze dzieci (i wy też) znajdziecie tutaj informacje co, jak, w jaki sposób. Wszystko pięknie uporządkowane i po kolei. Zaczynając od tego, jak zbudowana jest kobieta, a jak mężczyzna i jak „te miejsca” się nazywają (lub jak mogą być nazywane) przez preferencje seksualne i etapy znajomości po stosunek seksualny (waginalny, oralny i analny). Zresztą, sami możecie zerknąć na spis treści.

Chusita Fashion Fever, To nie jest książka o seksie

To, co mnie w tej książce ujęło najbardziej, to bardzo obiektywny i pełen szacunku dla odbiorcy sposób narracji. Oczywiście są tutaj poruszone kwestie techniczne, ale — dla mnie — są one drugorzędne i mniej istotne. Najważniejsze jest to, że autorka bardzo mocno akcentuje kwestie szacunku dla siebie i partnera/partnerki, czasu i odpowiedzialności za siebie i za drugiego człowieka. Akcentuje, że nie trzeba się spieszyć, choć warto swoje ciało poznawać (znajdziecie tutaj zachętę do masturbacji, co pewnie część rodziców może odstraszyć), że trzeba się wsłuchać w siebie i swoje potrzeby i działać zgodnie z tym, co się czuje. Bardzo mocno podkreśla także, że jesteśmy jako ludzie różni, że mamy prawo różnie wyglądać, różnie się zachowywać i lubić różne rzeczy — a to, że inni coś robią, nie oznacza, że my też musimy. Mamy wręcz obowiązek powiedzieć nie, gdy coś nam nie odpowiada — bo to w końcu nasze ciało. Chusita Fashion Fever kilka razy także zaznacza, że rzeczywistość bardzo różni się od filmów porno, zakładając, że czytelnicy już mieli okazję się z nimi zetknąć (co może graniczyć z pewnością w przypadku wielu polskich dzieci — dane statystyczne są szokujące).

dsc_1861

Autorka szanuje swojego czytelnika — zakłada, że trzeba mu wytłumaczyć i pokazać, co i jak, a następnie zostawić mu decyzję. Nie jest to łatwe, szczególnie dla rodzica, ale mam wrażenie, że wiara w dojrzałość dziecka i zaufanie są najlepszym sposobem na kształtowanie odpowiedzialności za samego siebie. Chusita Fashion Fever akcentuje także zagrożenia, które pojawiły się niedawno. Wspomniane są tutaj znajomości przez internet, wysyłanie nagich zdjęć, kradzież danych. Mówi także o zagrożeniach starych jak świat, o ciąży, o chorobach przenoszonych drogą płciową i jak się przed nimi uchronić. Przed oczami czytelnika maluje się obraz świata erotyki i seksu. To współczesny świat — znajdziecie tutaj rozdział o hetero i homo, ale także o tych, którzy nie potrafią się utożsamić z żadną płcią. Zaszokowani? Taka jest nasza współczesność. Przemilczając ją, nie sprawimy, że zniknie.

Całość jest napisana bardzo lekkim, niemedycznym i niedosadnym językiem. Tłumacz, Vic Kostrzewski, sprawił, że tekst polski nie krępuje, nie zawstydza, czyta się lekko i podsuwa pomysł, jakich słów używać podczas rozmowy z dziećmi. Tylko tyle i aż tyle, bo dla mnie ogromnym zaskoczeniem było to, że można mówić o seksie tak spokojnym, wyważonym i zwyczajnym językiem. Do tego zabawne, komiksowe ilustracje, które nie zawstydzają i nie epatują nagością. „To nie jest książka o seksie” będzie leżała na półce w pokoju nastolatka — jemu zostawiam decyzję, czy po nią sięgnie. Zdecydowanie wolę, żeby dowiedział się wszystkiego, co chce wiedzieć, z tej książki niż z sieci.

Chusita Fashion Fever, To nie jest książka o seksie, il. Maria Liovet, tł. Vic Kostrzewski, Wydawnictwo RM 2019

Hodowla

„Hodowla” Katarzyny Ryrych (Adamada) to zdecydowanie najmocniejsza książka dla młodzieży, jaką przeczytałam w zeszłym roku, i bardzo ważny głos w dyskusji o polskiej szkole i polskim społeczeństwie. Dla starszych nastolatków, tak na poziomie ogólniaka. Koniecznie do rozmawiania i dyskutowania.

Katarzyna Ryrych, Hodowla

To nie jest łatwa książka nie tylko ze względu na tematykę, ale także sposób skonstruowania historii. Fabuła nie jest linearna, wiele jest tutaj dygresji i retrospekcji – młodszy czytelnik może się pogubić i zniechęcić. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia dorosłego. Taki zabieg w książce dla młodzieży może zaskakiwać, ale sprawił, że historia nabrała wagi, zyskała drugie i trzecie dno i przestała być tylko opowieścią o grupie nastolatków w okresie dojrzewania. Dorosły punkty widzenia wyostrza problemy, podkreśla konsekwencje działań i skutki zachowań, które nie byłyby widoczne dla młodszego narratora.

Do miasteczka wraca na chwilę i właściwie przypadkowo dwudziestokilkulatek, który kiedyś tu mieszkał i chodził do liceum. Snuje się trochę bez celu po ulicach i zaułkach, przypominając sobie czas ogólniaka — czas intensywnego dojrzewania, zachwytów, pierwszych miłości, przyjaźni pełnych emocji, poznawania siebie i odkrywania świata. To bolesne i pełne wstydu wspomnienia, z których wyłania się obraz szkoły służącej do hodowania dzieci przez wychowawczynię (Królową Matkę) na wzorowych uczniów i odpowiednich — zgodnych z jej wyobrażeniami — przyszłych przykładnych obywateli miasteczka. W tym modelu nie ma miejsca na inność, bunt, swobodę myśli. Żeby osiągnąć sukces, trzeba się dostosować, zapomnieć o samodzielnym myśleniu i wyrażaniu opinii. Kara za niesubordynację może być straszna.

To także książka o władzy. Człowieka nad człowiekiem. Nauczyciela nad uczniem. Rodzica nad dzieckiem. Grupy nad jednostką. Poczucie władzy daje siłę, a chęć jej posiadania skłania do zmian. Być zyskać władzę, łatwo zapominamy o innych i o tym, co jeszcze przed chwilą było ważne.

Z książki Katarzyny Ryrych wyłania się ponury obraz szkoły, jako miejsca, gdzie przycina się skrzydła. Podporządkuj się, by osiągnąć sukces. Ukrywaj się, znaj swoje miejsce, wpasuj się w ramy. Inni zostaną usunięci, zniszczeni, wymazani z pamięci — nie ma i nie będzie dla nich miejsca. Ciężko się patrzy na taki obraz Ta książka zadaje pytanie rodzicom o ich dzieci. Zmusza do przyjrzenia się wyznawanemu systemowi wartości. Skłania do dyskusji o tym jaki powinien być dobry nauczyciel. Pyta o odpowiedzialność rodziny, o tolerancję, inność i odwagę. To mocne pytania. Odpowiedzi nie znajdziecie w „Hodowli”, będziecie musieli ją znaleźć sami.

Katarzyna Ryrych, Hodowla, Adamada 2019 r.